W 1974 r. kanadyjski zespół Rush nagrał swój pierwszy album studyjny. Były to czasy kiedy większość rockowych zespołów inspirowała się mocno twórczością ówczesnych pionierów i gwiazd rocka światowego formatu, takich jak The Who, Led Zeppelin czy Cream. Nie inaczej było z kanadyjskim trio. Po około roku grania w garażu i zarabianiu skromnych piniędzy (rzędu 10 dolarów za koncert) w małych barach, zespół został zauważony przez debitutującego wtedy Terry'ego Browna który dostrzegł w nich talent. Zespół szybko nagrał 9 utworów dobrze już znanych publice, a za sprawą "Working man", zespół zyskał tysiące nowych fanow doskonale utożsamiających się z tekstem o klasie robotniczej. W tamtych czasasch na perkusji grał, zmarły już niestety John Rutsey. Zaraz po nagraniu albumu opuścił on pokład zespołu ze względu na swoją cukrzyce przeszkadzającą w rock'n'rollowym stylu życia. W tamtych czasach zespół nie znał jeszcze zmarłego niedawno Neila Pearta który stał się trzonem zespołu. Pisał teksty do utworów i nadał grupie filozoficznej, duchowej i mistycznej otoczki. Teskty pisał do pory poznania Neila, Geddy Lee. Tesksty które były jego autorstwa nie miały już takiej głebi. Można śmiało powiedzieć, że były zupełnym przeciwieństwem filozofii i duchowego uniesienia. Opowiadały głównie o miłości rodem z nocy w barach, o wartości przyjaźni i były raczej kierowane głównie do klasy średniej i robotniczej. tacy własnie ludzie przychodzili na koncerty i świetnie się na nich bawili.
Album odniósł sukces nie tylko za sprawą piosenki "working man". Co prawda utwór był trafny tekstowo, opowiadał o smutnym żywocie człoiweka który wstaje o szóstej rano do pracy, spędza w niej cały dzień i tylko wydaje mu się, że mógłby żyć lepiej niż myśli. Ten smutny obraz trafił w punkt a stacje radiowe chętnie puszczały piosenkę na swoich falach, promując tym samym zespół. Oprócz warstwy tekstowej warto też wsłuchać się w instrumenty.
Od samego początku uwagę zwraca szybko grany riff na przesterowanej gitarze elektrycznej w "finding my way". Krzyki i mocno szarpane dźwięki na basie nadają utworowi dynamicznego charakteru. Sołówki gitarowe Alexa Lifesona to prawdziwe dzieło sztuki. Szybko shreddowane, złożone z dźwięków z prawie całego zakresu gryfu. Gitarzysta ubarwił każdy utwór na krążku o swoją solówkę świetnie uzupełnianą przez liczne przejścia i wsparcia riffów przez bas o charakterystycznym dla Geddy'ego brzmieniu. Rickenbacker 4001 używany przez niego na każdym albumie do 1981 r. (łącznie 7 albówmów, aż do Moving Pictures) stał się jego wizytowką a on sam jest ikoną instrumentalistów używających tej własnie gitary basowej. Basista szarpie za struny naprawdę bardzo mocno, wynosząc z instrumentu szerokie spektrum brzmień niewsparte efektami. Świetnym tego przykładem jest solówka basowa grana równolegle do gitarowej w "Working man" lub bardzo szybka i skomplikowana partia w "Need some love". Perkusja na krążku jest raczej rytmuczna a same partie nie są zbytnio skomplikowane. John Rutsey starał się ubarwić utwory o ciekawą perkusję lecz niezawsze osiąga swój cel. W intro do "take a friend" akcentuje na crashu każde rozpoczęcie taktu, grając równo z gitarą rolle na werblu. Najciekawszym w moim odczuciu przejściem jest to podczas solówki w "working man". Idealnie uzupełnia to podobną partię graną na basie i gitarze. Mimo wszystko większość partii perkusyjnych na płycie jest prosta i rytmiczna, bez większej finezji. Dla fana Rush jest ona wręcz śmieszna patrząc na kolejne płyty nagrywane już z Neilem Peartem który był wirtuozem perkusji. Mimo wszystko John gra równo i poprawnie i nie należy się z niego śmiać. Opuścił zespół w przyjaznej atmosferze.
Po premierze albumu "Rush" było już dla zespołu tylko lepiej. Świetne "Fly by night" i "2112" stworzyło w muzyce pojęcię "rock progresywny". Ale to już temat na inną historię.